Znowu korek, na co najmniej dwadzieścia minut. Zrzędzę.
Spokojnie, codziennie o tej porze droga do pracy jest
zakorkowana. Dziś jest piękny ranek. W taki ranek zrzędzenia nie ma.
O, jaki miły kierowca, wpuścił mnie. Mrugam światłami w
podziękowaniu.
Za późno wyjechałam, to nie powinno się zdarzyć.
I co z tego? Spóźnię się. Normalna rzecz, ludzie się
przecież czasem spóźniają. Nie muszę być zawsze perfekcyjna i poukładana. Chodząca
solidność. Tylko radość i szczęście się liczą, naprawdę.
Od kiedy?
Od dzisiaj. Ach, jak te drzewa nabrały pięknych kolorów
jesieni, potarganych wiatrem. Usłyszeć szelest pod idącymi w świat stopami i
poczuć zapach trawy, mchu, grzybów. Wystawić twarz w dal i dać się ponieść. Do
tej pory nie lubiłam jesieni.
Nie ma słońca, jest mokro, przejmująco, pochmurno i
ponuro. Nie ma radości.
Jest. Przecież to jesień. Taka ma być. Mokra, napęczniała,
piękna. Pachnąca niepokojąco. O tak, niepokojąco. On też pachniał wczoraj
niepokojąco. I urzekająco. Wącham swój szalik, na którym zostawił swój zapach.
Uruchamiam tym wspomnienia, abstrakcyjne obrazy minionej nocy. Woń wywołująca
ciarki na skórze. Do zapachu dorzucam spojrzenie. Ciepłe, wesołe, zaciekawione
i zapraszające. Jednocześnie bystre i przenikliwe. Pod takim spojrzeniem topi
się wszelka hardość i budzi pożądanie. Chcę pokazać tylko prawdę. Nie warto nakładać
żadnych masek, bo nie wiem, jaka maska byłaby właściwa. Bo czuję, że chcę
stanąć twarzą w twarz ze sobą i z nim. Bo to dobra okazja, żeby nie zacząć niczego
udawać. Pozwoliłam zdjąć z siebie sukienkę. Jego oczy nie zawstydzały,
podniecały, rzucały na szalę to, co było dawniej. Sprawiały, że znowu byłam
piękna, uwodziłam. Podjęłam grę z wrednym życiem.
Wielkie rzeczy. Przeleciał mnie, wypieprzył,
wyruchał, zafundował orgazm, nie jeden. Może nawet i był czuły. Ma dobrą
intuicję, wiedział czego akurat chciałam i z ochotą mi to dawał. Kochał się ze
mną. Tak jak lubię. Ale niech nie myśli, że już jestem na jego skinienie. Nic z
tego. Postanowiłam przecież, że nie będzie żadnych związków więcej. O kilka ran
za dużo. Znowu kłótnie, czekanie na łaskawe opuszczenie nothig box´a,
wpuszczenie do świata złamanego kutasa, rezygnowanie z siebie, niszczenie
resztek poczucia wartości, uleganie złudzeniom, rozczarowanie. Przeżyłam, co
przeżyłam i na tym koniec. Zostały fizyczne potrzeby, które, proszę bardzo,
może od czasu do czasu z nim zaspokoję. Nic ponad to.
Czemu oni się tak wleką. I jeszcze mi zajeżdża drogę, kretyn!
Po co te nerwy, pewnie też się spieszy do pracy, dlatego się
wyrywa do przodu.
Pamiętał mnie, choć nie widzieliśmy się dwadzieścia pięć
lat. Nie jestem tą samą dziewczyną, a on mnie poznał. Nie przyznałam się, że wciąż
pamiętam i że byłam zakochana. Przez te lata nie zmienił się jego uśmiech i
głos. Nadal brzmi czysto i męsko. Przymykam oczy i słyszę zmysłowy szept. Głęboki,
poruszający, podniecony rytmem naszych splecionych ciał. Nęci miłosnymi
zaklęciami, aż nieskromnie przyjmuję go w siebie i zachęcam, by mnie wziął
mocno, teraz, natychmiast. Dotyka łagodnie moich piersi, gdy galopuję na nim, bezwstydnie
poruszając coraz szybciej biodrami oplecionymi silnymi męskimi dłońmi. Słyszę
go za sobą, dopychana władczo wypełniającą mnie od tyłu nabuzowaną męskością. Przechodzi
w głośny oddech wymykającego się spod kontroli pożądania, w urywaną zapowiedź,
a potem jęk upragnionego spełnienia. Kiedyś też słyszałam go między nogami.
Byłam młodym dziewczęciem. Co z tego, że był moim
pierwszym facetem, że to z nim stałam się kobietą. Spotykaliśmy się przez kilka
miesięcy. Zwierzęco dopadaliśmy do swoich ust, nabrzmiałych, zaczerwienionych i
tkliwych od młodzieńczych, namiętnych pocałunków. Pozwalaliśmy dłoniom
stopniowo poznawać pieszczoty. Niespiesznie, a potem coraz odważniej przekraczaliśmy
granice nastoletniego wstydu. Zachłannie pieścił młodziutki biust, zakradał się
nieśmiałymi jeszcze palcami między moje uda i usłyszał pierwszy jęk rozkoszy.
Zachęcał niepewną dziewczęcą dłoń, by wślizgiwała się pod jego spodnie i po
chwili ruchliwej, tętniącej wręcz obecności, czuła wybuchającą, gorącą wilgoć. Pewnego
wieczoru odwiózł mnie do opuszczonego o tej porze roku pensjonatu, w którym dopiero
co zamieszkałam. Wtedy po raz pierwszy nie poprzestaliśmy na niewinnym obmacywaniu
się. Drżąc lekko, rozłożyłam przed nim nogi, a on kilkoma mocnymi pchnięciami i
imponującą porcją prawiczej spermy, stał się moim pierwszym kochankiem. Tym
jedynym, dla mnie jedynej. Tak myślałam. Życie zdecydowało inaczej.
Zniknęliśmy. Każde w innym mieście. Zostało kilka listów, zgubionych w
kolejnych przeprowadzkach.
To nie jest najważniejsze, że wciąż ma szczupłą lecz silną
sylwetkę, że jest wysoki, wyprostowany, przystojny. Że niebieskoszare oczy
płoną głodem życia, a szpakowate, krótko ostrzyżone włosy i wydatny nos
dopełniają intrygującego wizerunku.
Nawet nie to, że poznał mnie po dwudziestu pięciu latach,
gdy przypadkiem wpadliśmy na siebie przy kasie w markecie i że podczas
przyjacielskiej kolacji, którą zaproponował, a która nie była randką, oboje z
przyjemnością flirtowaliśmy. To był flirt na najwyższym poziomie napięcia.
Intelektu ze zwierzęcym erotyzmem.
Ważne jest to, że chce mi się śpiewać, tańczyć, pisać,
czekać na niego, chce mi się wszystkiego. Czuję, że jestem i świadomie chcę
być. Wydobywam się z byle do lata, byle do świąt, z dnia za dniem.
Ciekawe jak długo? Jestem, bo jego chuć, sprężysty
i jednocześnie miękki język będzie dopieszczać moje usta, sterczące sutki i
mokrą cipkę, będzie zaskakiwać niepowtarzalnymi orgazmami? Będzie ujeżdżał jak
narowistą klacz. Wkładał w mokrą, głodną dziurkę nabrzmiałego członka, w najbardziej
wyuzdanych pozycjach. Raz szybciej, raz wolniej, raz mocniej, raz delikatniej.
Szeptał przy tym sprośnie, rozkazywał, przymilał się, jęczał, krzyczał, śmiał
się. Upajał się tłumionymi pomrukami. Będzie kolekcjonerem moich uniesień. Ile
razy jeszcze to zrobi z entuzjazmem? A co jeśli się okaże, że jak każdy facet,
ma między nogami tylko
wielką, sztywną chęć egoistycznego zaspokojenia własnej samczej żądzy? Po prostu
będzie tak, jak było do tej pory. Znowu przyjdzie bezbarwność.
Czekał na mnie. Wierzę mu. Przeznaczenie istnieje. Te
dwadzieścia pięć lat, to tylko przerwa w szczęściu.
Naiwność granicząca z głupotą.
I co z tego, że to naiwne? Poznała go naiwna dziewczyna,
którą widocznie wciąż jestem. Która mogłaby mu urodzić piątkę dzieci, albo
dwóch synów. Wybaczyć mu zdradę i zdradzać jego. Kochać jednak, kochać, mimo
wszystko. Spełniać wspólnie najdziksze fantazje. Pieścić językiem jego wzwód
jednocześnie z językiem innej kobiety. Wielbić ustami jego męskość, dosiadając
innego i czując jego eksplodujące nasienie.
Mimo wszystko kochać i być kochaną. To wszystko może się zdarzyć. To
jest właśnie najważniejsze. Chcę spróbować. Z nim się nie boję. Czekałam.
Przeznaczenie.
Co ma być, to będzie.
O matko! Jedzie prosto na mnie! Nie mam gdzie uciec! Mętlik w głowie,
twarze, obrazy, głosy, żal. Już nie strach. Niedowierzanie. Jak w zwolnionym
tempie zbliża się ogromny TIR. Huk, szarpnięcie, ucisk, ból, trzask i zgrzyt.
Cisza…
Żyję?
Przeznaczenie.