czwartek, 9 listopada 2017

Przeznaczenie

Znowu korek, na co najmniej dwadzieścia minut. Zrzędzę.

Spokojnie, codziennie o tej porze droga do pracy jest zakorkowana. Dziś jest piękny ranek. W taki ranek zrzędzenia nie ma.
O, jaki miły kierowca, wpuścił mnie. Mrugam światłami w podziękowaniu.

Za późno wyjechałam, to nie powinno się zdarzyć.

I co z tego? Spóźnię się. Normalna rzecz, ludzie się przecież czasem spóźniają. Nie muszę być zawsze perfekcyjna i poukładana. Chodząca solidność. Tylko radość i szczęście się liczą, naprawdę.

Od kiedy?

Od dzisiaj. Ach, jak te drzewa nabrały pięknych kolorów jesieni, potarganych wiatrem. Usłyszeć szelest pod idącymi w świat stopami i poczuć zapach trawy, mchu, grzybów. Wystawić twarz w dal i dać się ponieść. Do tej pory nie lubiłam jesieni.

Nie ma słońca, jest mokro, przejmująco, pochmurno i ponuro. Nie ma radości.

Jest. Przecież to jesień. Taka ma być. Mokra, napęczniała, piękna. Pachnąca niepokojąco. O tak, niepokojąco. On też pachniał wczoraj niepokojąco. I urzekająco. Wącham swój szalik, na którym zostawił swój zapach. Uruchamiam tym wspomnienia, abstrakcyjne obrazy minionej nocy. Woń wywołująca ciarki na skórze. Do zapachu dorzucam spojrzenie. Ciepłe, wesołe, zaciekawione i zapraszające. Jednocześnie bystre i przenikliwe. Pod takim spojrzeniem topi się wszelka hardość i budzi pożądanie. Chcę pokazać tylko prawdę. Nie warto nakładać żadnych masek, bo nie wiem, jaka maska byłaby właściwa. Bo czuję, że chcę stanąć twarzą w twarz ze sobą i z nim. Bo to dobra okazja, żeby nie zacząć niczego udawać. Pozwoliłam zdjąć z siebie sukienkę. Jego oczy nie zawstydzały, podniecały, rzucały na szalę to, co było dawniej. Sprawiały, że znowu byłam piękna, uwodziłam. Podjęłam grę z wrednym życiem.

Wielkie rzeczy. Przeleciał mnie, wypieprzył, wyruchał, zafundował orgazm, nie jeden. Może nawet i był czuły. Ma dobrą intuicję, wiedział czego akurat chciałam i z ochotą mi to dawał. Kochał się ze mną. Tak jak lubię. Ale niech nie myśli, że już jestem na jego skinienie. Nic z tego. Postanowiłam przecież, że nie będzie żadnych związków więcej. O kilka ran za dużo. Znowu kłótnie, czekanie na łaskawe opuszczenie nothig box´a, wpuszczenie do świata złamanego kutasa, rezygnowanie z siebie, niszczenie resztek poczucia wartości, uleganie złudzeniom, rozczarowanie. Przeżyłam, co przeżyłam i na tym koniec. Zostały fizyczne potrzeby, które, proszę bardzo, może od czasu do czasu z nim zaspokoję. Nic ponad to.
Czemu oni się tak wleką. I jeszcze mi zajeżdża drogę, kretyn!

Po co te nerwy, pewnie też się spieszy do pracy, dlatego się wyrywa do przodu.
Pamiętał mnie, choć nie widzieliśmy się dwadzieścia pięć lat. Nie jestem tą samą dziewczyną, a on mnie poznał. Nie przyznałam się, że wciąż pamiętam i że byłam zakochana. Przez te lata nie zmienił się jego uśmiech i głos. Nadal brzmi czysto i męsko. Przymykam oczy i słyszę zmysłowy szept. Głęboki, poruszający, podniecony rytmem naszych splecionych ciał. Nęci miłosnymi zaklęciami, aż nieskromnie przyjmuję go w siebie i zachęcam, by mnie wziął mocno, teraz, natychmiast. Dotyka łagodnie moich piersi, gdy galopuję na nim, bezwstydnie poruszając coraz szybciej biodrami oplecionymi silnymi męskimi dłońmi. Słyszę go za sobą, dopychana władczo wypełniającą mnie od tyłu nabuzowaną męskością. Przechodzi w głośny oddech wymykającego się spod kontroli pożądania, w urywaną zapowiedź, a potem jęk upragnionego spełnienia. Kiedyś też słyszałam go między nogami.

Byłam młodym dziewczęciem. Co z tego, że był moim pierwszym facetem, że to z nim stałam się kobietą. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy. Zwierzęco dopadaliśmy do swoich ust, nabrzmiałych, zaczerwienionych i tkliwych od młodzieńczych, namiętnych pocałunków. Pozwalaliśmy dłoniom stopniowo poznawać pieszczoty. Niespiesznie, a potem coraz odważniej przekraczaliśmy granice nastoletniego wstydu. Zachłannie pieścił młodziutki biust, zakradał się nieśmiałymi jeszcze palcami między moje uda i usłyszał pierwszy jęk rozkoszy. Zachęcał niepewną dziewczęcą dłoń, by wślizgiwała się pod jego spodnie i po chwili ruchliwej, tętniącej wręcz obecności, czuła wybuchającą, gorącą wilgoć. Pewnego wieczoru odwiózł mnie do opuszczonego o tej porze roku pensjonatu, w którym dopiero co zamieszkałam. Wtedy po raz pierwszy nie poprzestaliśmy na niewinnym obmacywaniu się. Drżąc lekko, rozłożyłam przed nim nogi, a on kilkoma mocnymi pchnięciami i imponującą porcją prawiczej spermy, stał się moim pierwszym kochankiem. Tym jedynym, dla mnie jedynej. Tak myślałam. Życie zdecydowało inaczej. Zniknęliśmy. Każde w innym mieście. Zostało kilka listów, zgubionych w kolejnych przeprowadzkach.

To nie jest najważniejsze, że wciąż ma szczupłą lecz silną sylwetkę, że jest wysoki, wyprostowany, przystojny. Że niebieskoszare oczy płoną głodem życia, a szpakowate, krótko ostrzyżone włosy i wydatny nos dopełniają intrygującego wizerunku.
Nawet nie to, że poznał mnie po dwudziestu pięciu latach, gdy przypadkiem wpadliśmy na siebie przy kasie w markecie i że podczas przyjacielskiej kolacji, którą zaproponował, a która nie była randką, oboje z przyjemnością flirtowaliśmy. To był flirt na najwyższym poziomie napięcia. Intelektu ze zwierzęcym erotyzmem.
Ważne jest to, że chce mi się śpiewać, tańczyć, pisać, czekać na niego, chce mi się wszystkiego. Czuję, że jestem i świadomie chcę być. Wydobywam się z byle do lata, byle do świąt, z dnia za dniem.

Ciekawe jak długo? Jestem, bo jego chuć, sprężysty i jednocześnie miękki język będzie dopieszczać moje usta, sterczące sutki i mokrą cipkę, będzie zaskakiwać niepowtarzalnymi orgazmami? Będzie ujeżdżał jak narowistą klacz. Wkładał w mokrą, głodną dziurkę nabrzmiałego członka, w najbardziej wyuzdanych pozycjach. Raz szybciej, raz wolniej, raz mocniej, raz delikatniej. Szeptał przy tym sprośnie, rozkazywał, przymilał się, jęczał, krzyczał, śmiał się. Upajał się tłumionymi pomrukami. Będzie kolekcjonerem moich uniesień. Ile razy jeszcze to zrobi z entuzjazmem? A co jeśli się okaże, że jak każdy facet, ma między nogami tylko wielką, sztywną chęć egoistycznego zaspokojenia własnej samczej żądzy? Po prostu będzie tak, jak było do tej pory. Znowu przyjdzie bezbarwność.

Czekał na mnie. Wierzę mu. Przeznaczenie istnieje. Te dwadzieścia pięć lat, to tylko przerwa w szczęściu.

Naiwność granicząca z głupotą.

I co z tego, że to naiwne? Poznała go naiwna dziewczyna, którą widocznie wciąż jestem. Która mogłaby mu urodzić piątkę dzieci, albo dwóch synów. Wybaczyć mu zdradę i zdradzać jego. Kochać jednak, kochać, mimo wszystko. Spełniać wspólnie najdziksze fantazje. Pieścić językiem jego wzwód jednocześnie z językiem innej kobiety. Wielbić ustami jego męskość, dosiadając innego i czując jego eksplodujące nasienie.  Mimo wszystko kochać i być kochaną. To wszystko może się zdarzyć. To jest właśnie najważniejsze. Chcę spróbować. Z nim się nie boję. Czekałam. Przeznaczenie.

         Co ma być, to będzie.
O matko! Jedzie prosto na mnie! Nie mam gdzie uciec! Mętlik w głowie, twarze, obrazy, głosy, żal. Już nie strach. Niedowierzanie. Jak w zwolnionym tempie zbliża się ogromny TIR. Huk, szarpnięcie, ucisk, ból, trzask i zgrzyt. Cisza…

Żyję?

Przeznaczenie.